— Uważaj, kochanie.
Kobieta, już w podeszłym wieku, ucałowała córkę w
sam czubek głowy. Dziewczyna lekko uśmiechnęła się, zapinając pod szyją
niebieską pelerynę. Wyprostowała się i spojrzała matce prosto w zielone oczy, w
których, gdyby lepiej się przyjrzeć, można było zobaczyć brązowe, małe plamki.
— Nie martw się. To wcale nie tak daleko —
powiedziała łagodnie.
— Wiem, Rosalie. — Kobieta uśmiechnęła się
smutno. — Ale zaczyna się ściemniać. Nocą dzieją się różne rzeczy.
— Nie zamartwiaj się bez potrzeby. — Posłała
matce szczery uśmiech. Jeszcze przez jakiś czas kobieta trzymała dłoń na
ramieniu córki. W końcu zabrała ją i westchnęła.
Rosalie otworzyła drewniane drzwi i wyszła na
zewnątrz. Na ostatnim schodku zatrzymała się, by ostatni raz spojrzeć na
rodzicielkę, po czym założyła kaptur, mimo że nie padało, i odeszła.
Rose kochała swoją matkę. Wprawdzie jej
nadopiekuńczość czasami denerwowała, ale to nie psuło jej relacji z kobietą.
Dziewczyna była jej jedynym dzieckiem, także rozumiała troskę matki, tym
bardziej że zanim ta się urodziła, umarł jej ojciec. Kobieta nie miała nikogo
innego. Bała się samotności, dlatego robiła wszystko, żeby jej córce nie stała
się krzywda.
Słońce powoli chowało się za linią horyzontu.
Niebo wraz z chmurami przybrało piękny odcień różu i czerwieni. Latające po nim
ptaki przypominały maleńkie cienie. Nim ktoś się obejrzał, niebo zrobiło się
całkiem czarne, a pojawiły się na nim maleńkie, świecące punkciki. Gwiazdy
mieniły się, jednak ich blask był niczym w przeciwieństwie do światła dającego
przez idealnie okrągły księżyc.
Rosalie postanowiła iść skrótami. Na leśnej
ścieżce, niewydeptanej przez ludzi, gdyż rzadko kto tamtędy przechodził, rosła
trawa, na której znajdowały się kropelki rosy. Gdzieniegdzie pojawiały się
stokrotki. Rose uśmiechnęła się, kiedy trawa dotykała jej kostek.
Gdy zerwał się wiatr, dziewczyna bardziej
opatuliła się ulubioną peleryną, która sięgała jej niemalże do stóp.
Pamiętała, jak jej matka siedziała na jednym ze
starych, drewnianych krzeseł i w skupieniu szyła jej pelerynę na siedemnaste
urodziny. Pamiętała, jak kobieta z ostrożnością obchodziła się z materiałem
zrobionym z wełny i kaszmiru. Ubranie było gotowe akurat w dzień jej urodzin.
Uwielbiała w nim chodzić. Z dumą je nosiła. Nie rozstawała się z nim nawet na
krok.
Wiatr szeleścił liśćmi drzew. Sowy zaczynały
pohukiwać, a gdzieś w oddali słychać było szum rzeki, lekko zagłuszony przez
szum wiatru.
Rosalie wsłuchiwała się w mocne bicie swojego
serca i oddech, który pod wpływem niskiej temperatury zamieniał się w ledwo
widoczny obłoczek. Echo rozniosło trzask łamiącej się gałęzi, kiedy dziewczyna
na nią stanęła. Im szła głębiej w las, na dróżce pojawiały się ślady zwierząt.
Księżyc na niebie przybrał kolor głębokiej
czerwieni, od której trudno było można oderwać wzrok. Ładnie kontrastował się z
niebem koloru czerni niczym węgiel. Rosalie nie zauważyła tego, ponieważ jej
całkowitą uwagę przykuł szelest w krzakach. Na początku nie przejmowała się
tym, ponieważ podejrzewała, że to przez wiatr, jednak szelest z czasem zaczynał
się nasilać i był tylko w jednym miejscu...
Dziewczyna przyśpieszyła kroku. Jej oddech stał
się szybszy. Wmawiała sobie, że coś sobie wymyśliła, ale kiedy spojrzała przed
siebie, ujrzała nienaturalnie wielkiego wilka.
Miał czarną, lśniącą w świetle księżyca sierść, a
jego oczy były koloru szkarłatu. Z jego pyska wydobyło się warknięcie, które
spowodowało przechodzące dreszcze po plecach Rose. Miała gęsią skórkę.
Nagle ogarnęło ją przerażenie, a nogi odmówiły
posłuszeństwa. Chciała zrobić chociaż jeden krok w tył, ale nie mogła. Strach
ją sparaliżował. Słyszała swój głośny i ciężki oddech, który z trudem łapała.
Miała wrażenie, że do jej płuc dostaje się zdecydowanie za mało powietrza. A
serce biło jej tak szalenie szybko i mocno, że miała wrażenie, iż zaraz
wyskoczy jej z piersi.
Wzrok miała utkwiony w przyciągających tęczówkach
zwierzęcia, o ile tak można było go nazwać. Nie mogła się od nich oderwać.
Przez chwilę wydawało jej się, że mogłaby utonąć w ich szkarłacie. Nawet miała
wrażenie, że słyszy szum morza. Wszystko wokół, jak za machnięciem
czarodziejskiej różdżki, ucichło, ale to było tylko złudzenie wywołane
strachem.
Nagle poczuła, że ma nogi jak z waty. Bała się,
że zaraz nie wytrzymają ciężaru jej ciała i upadnie. W końcu, gdy zwierzę
groźnie zawarczało, zmusiła swoje nogi do ruchu i z trudem cofnęła się o krok.
Już miała puścić się pędem jak najdalej, nawet jeśli wiedziała, że nie uda jej
się uciec, gdy poczuła na plecach czyjś ciężar. Upadła, głową uderzając o
ziemię. Była tak zaskoczona, że nie zdążyła krzyknąć. Ciężar, jaki ją
przygniatał, był tak ciężki, że brakowało jej tchu. Miała trudności z wzięciem
powietrza do płuc. Chciała zawołać o pomoc, ale głos ugrzązł jej w gardle. Dopiero
gdy poczuła przeszywający ból w ramieniu, krzyknęła najgłośniej, jak tylko dała
radę. Odwróciła głowę i ujrzała, że jej ramię jest całe we krwi. Czując
metaliczny zapach, zrobiło jej się niedobrze.
Ciężar z jej pleców znikł. Przez zaciśnięte zęby
wciągnęła powietrze, starając się zignorować ból w ramieniu, żeby podnieść się
z ziemi. Nawet nie zaczęła próby, kiedy jej ciało znalazło się w powietrzu,
wisząc jakiś metr nad ziemią. W ułamku sekundy zderzyła się z najbliższym
drzewem. Tym razem ból przeszył jej tył głowy, a ten w ramieniu stał się
jeszcze silniejszy, przez co miała wrażenie jakbym ktoś urwał jej rękę.
Upadając na trawę, przed oczami widziała ciemne plamy. Zamrugała kilka razy,
żeby cokolwiek dostrzec. Była cała obolała. Usiadła z jękiem z lekko zgiętymi w
kolanach nogami. Po policzkach spływały jej słone łzy wielkości ziaren grochu.
Zacisnęła szczękę, a dłonie w pięści tak, że paznokcie boleśnie wbijały jej się
w skórę i usiłowała stanąć na nogi. Jak na zawołanie przed sobą ujrzała
wielkiego wilka. Ten z kolei miał białą sierść. Wzdrygnęła się i plecami
przywarła do pnia drzewa. Zwierzę znajdowało się tak blisko, że na twarzy czuła
jego ciepły oddech.
Chciała krzyczeć, ale wiedziała, że to nie ma
sensu, bo i tak nikt jej nie usłyszy. W dodatku nawet gdyby chciała, nie
mogłaby wydusić z siebie żadnego słowa, bo zapewne z ust wydobyłby się pisk
przerażenia.
Nagle zobaczyła swoją matkę. Jej zielonkawe oczy,
wokół których znajdowały się pojedyncze zmarszczki, patrzyły na nią z troską, a
na lekko zaróżowione policzki opadały kosmyki już siwych włosów związanych w
kok. Miała już nie zobaczyć tak znajomej twarzy?
Rosalie poczuła, jak po policzku spływa jej coś
ciepłego. Dopiero po dłuższej chwili domyśliła się, że to krew sącząca się z
rany na czole, ale nie zwróciła na to uwagi, gdyż z przerażeniem wyrywała się w
czerwone tęczówki wilka. Serce biło jej tak mocno, że miała wrażenie, iż
stojąca obok osoba doskonale by je słyszała.
Rose powiedziała bezgłośne ,,Proszę...’’, jakby
miała nadzieję, że zwierzę zlituje się nad nią. W jego oczach natomiast pojawił
się niebezpieczny błysk. Wiedziała, że to nie oznaczało nic dobrego.
Krzyknęła, kiedy zwierzę rzuciło się na nią.
Żałość przepełniała jej głos. Próbowała się bronić, ale każda próba szła na
nic, kiedy atakowały ją co najmniej dwa wilki. Miała wrażenie, że jest ich
więcej. Wydawało jej się, że zwierzęcia rozrywają jej ciało na strzępy. Tak
naprawdę to nie potrafiła tego określić, ponieważ oczy miała zamknięte.
Słyszała tylko swój własny wrzask i warczenie zwierząt.
Tak bardzo chciała, żeby to się skończyło...
Czuła się bezsilna. Żałowała, że wyszła z domu. A
jej matka... Najprawdopodobniej zostawiła ją samą. Już na zawsze.
Niespodziewanie po jej twarzy, od skroni po samą
brodę, przejechały ostre pazury wilka. Krzyknęła jeszcze głośniej. Chciała
złapać się za ranę, ale nie mogła. Wołała o pomoc, ale nikt nie przychodził. Z
czasem przestała, bo zrozumiała, że to nie przyniesie oczekiwanych skutków.
W pewnym momencie ból ustał. ,,Umarłam?’’ —
pomyślała. Jeszcze przez bardzo długi czas nie otwierała oczu. Czekała na
kolejną falę bólu, ale nie nadchodziła. Skoro tak, to musiała umrzeć. Innego
wyjścia nie było.
Podniosła powieki i z wahaniem rozejrzała się
dookoła.
,,Musiałam umrzeć — pomyślała. — Ale czy tak
wygląda śmierć?’’
Nagle zdała sobie sprawę, że unosi się w
powietrzu. Wokół nadal było ciemno, a otaczały ją same drzewa i krzaki, jednak
w dole zobaczyła rzeź. Wilki, które ją zaatakowały, wciąż znęcały się nad jej
ciałem.
,,Ale dlaczego ja nic nie czuję?!’’ — pomyślała z
rozpaczą.
Dopiero wtedy zrozumiała, co tak naprawdę się
stało.
— Umarłam. — Tym razem te słowa wypowiedziała na
głos.
Nie mogąc patrzeć na to, co działo się u jej
stóp, uciekła. Wszędzie widziała krew. Szkarłatna ciecz pojawiała się na każdym
jej kroku. A obraz, który widziała na dole, wciąż nawiedzał ją w głowie.
***
Ciężko dyszała, ale to raczej z przyzwyczajenia.
Nie miała pojęcia, ile tak naprawdę biegła, ale miała wrażenie, że całą
wieczność. Oparła się o drzewo, ale dziwnym trafem znalazła się po jego drugiej
stronie. Otworzyła szeroko oczy i przełknęła z trudem ślinę... Zaraz. Nie miała
czego przełknąć.
Wychodzące zza horyzontu słońce rzuciło promienie
na otaczający ją las. Wstrzymała oddech i dopiero po dłuższym czasie zdała
sobie sprawę, że się nie dusi. Nic z tego nie rozumiała. Wyciągnęła rękę przed
siebie. Z przerażeniem stwierdziła, że była zabarwiona na niebiesko i że przez
nią widać... dosłownie wszystko.
— To niemożliwe — szepnęła.
Wyciągnęła dłoń w stronę drzewa. Drgnęła, kiedy
ta przeszła przez pień.
— To niemożliwe — powtórzyła. — Jestem duchem?
Hejo kochani! :3
Miniaturka pisana trochę na szybko. Naszła mnie wena, więc postanowiłam wykorzystać ją na napisanie miniaturki. Nie wiem czemu, ale zawsze gdy opiszę jakąś scenkę walki itp., to nie jestem do tego przekonana :/
Kiedy będzie kolejna miniaturka? Nie mam pojęcia, ale podejrzewam, że jakoś w przyszłym miesiącu. No i myślę, że będzie opowiadała o tym, co dalej działo się z Rosalie :)
Pozdrawiam cieplutko! xoxo :*
Maggie